Strony

piątek, 27 listopada 2020

Dlaczego nie będę już oklaskiwać medyków

Ostatnie miesiące wyniosły personel medyczny na piedestał. Na wiosnę biliśmy im brawo, bo przecież to oni na tej pierwszej linii frontu, w ciągłym zagrożeniu. Media rozpisywały się o odwadze, poświęceniu, a każda śmierć pielęgniarki czy lekarza była szeroko omawiana. Trochę mniej chwały spadało na ratowników medycznych – ale to jak zwykle, przecież to grupa od lat niedoceniana i marginalizowana, choć myślę sobie dzisiaj, że to tak naprawdę prawdziwi bohaterowie pandemii.

Ja też biłam to brawo, na fali emocji i w poczuciu, że się należy. I może nadal bym klaskała, gdyby nie bezpośrednia styczność ze służbą zdrowia przez ostatnie tygodnie. Nagle, w sytuacji kryzysowej z dużą siłą odczułam fakt, że gdy zderzasz się z covidem, nie system ma znaczenie, nie procedury, nie ustawy i rządowe decyzje. Największym rozczarowaniem okazuje się człowiek.

Drzewo złego i dobrego
Gdy Ewa zrywała jabłko, nieświadomie podzieliła ludzi. Teraz, w obliczu pandemii, coraz silniej wybrzmiewają słowa Ireny Sandlerowej: „Ludzi należy dzielić na dobrych i złych. Rasa, pochodzenie, religia, wykształcenie, majątek – nie mają żadnego znaczenia. Tylko to, jakim kto jest człowiekiem…”
Gdy w mojej rodzinie pojawił się koronawirus miałam okazję zweryfikować te słowa – z podwójną mocą wybrzmiewały one podczas tygodni niepewności i lęku.
Już wiem, nie tylko z własnych doświadczeń, ale i wielu moich przyjaciół, z czym przede wszystkim mierzą się pacjenci covidowi – z przerażającym brakiem wiedzy na temat choroby ze strony lekarzy „niecovidowych”, z brakiem wsparcia zarówno z ich strony, jak i ze strony personelu na ostrych dyżurach, całkowitą bezradnością i niewiedzą dotyczącą tego, jak należy postępować, czym się leczyć, kiedy trafić do szpitala… Pacjent z covidem zostaje tak naprawdę sam z chorobą, o której nic nie wie, lękiem potęgowanym przez sytuację i media, poczuciem odbijania się od ściany przy każdym kontakcie ze służbą zdrowia.
Najtrudniejszym doświadczeniem był kontakt z ludzką arogancją i brakiem empatii.
Lekarza, który zlekceważył obawy starszego człowieka chorego na COVID i odesłał go do domu w ciężkim stanie, mówiąc, że „musi przechorować”.
Pielęgniarki, której nie starczyło empatii, by podłączyć ciężko choremu ładowarkę do telefonu, przez co nie pożegnał się przed śmiercią z rodziną.
Lekarki, która nie informowała swojego pacjenta w szpitalu o jego wynikach z sobie tylko wiadomych powodów, przez co zarówno on, jak i jego rodzina, nie mieli pojęcia, jak i na co jest leczony.
Ratownika, który odmówił przyjazdu do pacjenta z covidem i kazał zawieźć go do szpitala żonie, która również miała covid.
Lekarki na OIOMIE, która z ironią stwierdziła, że przecież saturacja 84 i zakrzepica to jeszcze żaden dramat i w gorszym stanie ludzie przyjeżdżają - w nocy ten sam pacjent miał już saturację dużo niższą, zagrażającą życiu.
Farmaceutki, która słysząc od klientki, że jej tata leży pod tlenem w szpitalu z covidem, miała jeszcze czelność powiedzieć, że no tak, przykre, ale tak ogólnie to na grypę też ludzie umierają.
Pani kardiolog, która nakrzyczała na ozdrowieńca mającego pocovidowe problemy z sercem, że nie powinien przychodzić na osobistą wizytę, bo może ją zarazić.
To tylko kilka drobnych przykładów tego, jak pod wpływem presji (tak, biorę pod uwagę ten czynnik) i arogancji, poczucia wyższości, wychodzi z ludzi brzydka cecha – ignorancja połączona z brakiem empatii. 
I choć staram się rozumieć, usprawiedliwiać, odnaleźć w sobie współczucie, nie będę już biła im braw. Bo te oklaski nie należą się wszystkim medykom. Powiem więcej, najczęściej należą się tym, którzy się o nie nie dopominają – po prostu robią kawał dobrej roboty i mają wielkie serca. Niestety nie mogę tego powiedzieć o dużej części lekarzy, z którymi miałam styczność.

Iskra życzliwości
A jednak jest w tym światełko nadziei, za sprawą garstki niezwykłych ludzi, których mieliśmy szczęście poznać. Takich, którzy po cichu i z niezwykłą pokorą naprawdę walczą o życie i zdrowie swoich pacjentów. Nie mają wypasionych samochodów i pięknych mieszkań, za to mają wielkie serce i ogromną wiedzę. Interesują się pacjentem i może dlatego nie mają czasu biegać po telewizjach śniadaniowych i zgarniać kasy z kolejnych prywatnych gabinetów.
I im, tej garstce, nadal będę bić brawo.
Endokrynologowi, który dzwonił codziennie do mojego Taty, gdy ten chorował – choć już dawno Tata nie jest pod jego opieką.
Młodemu lekarzowi, który na OIOM otulił mojego dygoczącego z choroby Tatę kurtką.
Lekarce, która 40 minut reanimowała człowieka na tym samym OIOM-ie.
Koledze ratownikowi, który uświadomił, mi, że istnieje takie urządzenie jak pulsoksymetr, co naprawdę uratowało mojemu Tacie życie.
Pielęgniarce, bardzo zmęczonej, która odbierała ode mnie pod szpitalem ciężką torbę i jeszcze miała dla mnie uśmiech na twarzy.
Ratownikowi, który z empatią i spokojem obejrzał moją przerażoną chorobą Mamę.
Pielęgniarkom szpitala zakaźnego na Szaserów, które mimo potwornego zmęczenia, masek na twarzy, kombinezonów, miały dla pacjentów żart, dobre słowo i ogrom troski.
Lekarce z POZ, która dzwoniła codziennie do pacjentów z COVID-em, choć nie musiała i nie potrafiła medycznie już więcej zrobić – ale po prostu dodawała im otuchy.

Gdy mnożysz, więcej wraca
Zaproponowałam ostatnio na FB pomoc każdemu, kto przechodzi COVID i boi się, ma pytania, wątpliwości. Nie jestem lekarzem, więc pomocy medycznej nie udzielę, ale mogę chociaż wesprzeć kogoś swoją zdobytą niedawno wiedzą na temat procedur, działań, lekarzy, do których warto się zwrócić.
A moja propozycja wynikała między innymi z tego, że poza medyczną stroną sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, była jeszcze niezwykła moc dobra i życzliwości, która nas otoczyła. To ludzie, bliżsi i dalsi, którzy przez kilka tygodni, ofiarowywali nam wsparcie, swój czas, modlitwę. W najgorszych momentach, w największym strachu, mieliśmy poczucie, że nie jesteśmy sami. Wstrząsające były dla mnie słowa mojego Taty, że w najtrudniejszej chwili pobytu w szpitalu, czuł siłę modlitwy i dobrych myśli, którymi otoczyli go jego przyjaciele, rodzina, znajomi, a nawet osoby zupełnie mu obce.

Moja koleżanka, zupełnie obca mojemu Tacie osoba, zamówiła koronkę w jego intencji.
Rodzice znajomych, również nam nieznani, modlili się codziennie.
Troje moich znajomych zadeklarowało oddanie osocza dla Taty.
10 obcych osób przepuściło mnie w kolejce do apteki, widząc jak bardzo jestem przerażona.
Sąsiedzi zaoferowali pomoc w zakupach.
Przyjaciele przywozili gorący rosół i pyszny kisiel na wzmocnienie.
Cała rzesza ludzi, którzy mimo różnego stopnia zaawanasowana relacji, dzwonili i pisali do nas z troską.
Nie da się wyliczyć wszystkich, którzy byli przy nas w tamtym momencie. Ale to Wam kochani – znani mi i nieznani – należą się największe brawa.

„Przygoda” mojej rodziny z covidem skończyła się na szczęście dobrze – dzięki wsparciu kilku niezwykłych osób, które zrobiły wszystko, co w ich mocy, by nas wesprzeć. Nie wiem, jak bez dobroci tych osób, przetrwalibyśmy ten straszny czas, bo niestety ci, którzy powinni stanowić dla nas autorytety, dać nam poczucie bezpieczeństwa, zawiedli na całej linii.


środa, 8 lipca 2020

Rozmowa z dzieckiem

Nie jestem żadną wielką specjalistką od dzieci, ale muszę się podzielić bardzo ważnym spostrzeżeniem, które może komuś pomóc w komunikacji z dzieckiem. Ja mam to szczęście, że moje lubi mówić i opowiada, co u niej się dzieje, choć człowiek nigdy nie wie, jak długo to jeszcze potrwa.
Ale ja uwielbiam pracować z dziećmi i zauważyłam kilka bardzo ważnych zasad:
- Kiedy dziecko samo Ci coś opowiada ważnego, nie lubi być zasypywane wnikliwymi pytaniami, bo wtedy ma poczucie, że jest przesłuchiwane. Pytania muszą więc być subtelne i otwarte, żeby mogło mówić dalej.
- Dziecko musi mieć pewność, że to, co do niego mówisz, zostanie u Ciebie. Najgorszym błędem rodziców jest opowiadanie tych rozmów innym. Dziecko czuje się zdradzone, gdy usłyszy, że opowiadasz komuś innemu to, co Ci powiedziało w zaufaniu. To samo dotyczy opowieści o innych dzieciach. Jeśli np. dziecko powie Ci, że koleżanka okłamuje rodziców, a Ty pójdziesz z tym do tych rodziców - masz gwarancję, ze Twoje dziecko więcej Ci nic nie opowie.
- Kiedy dziecko nie chce rozmawiać i odpowiada półsłówkami, daj mu spokój. Pozwól mu przez jakiś czas zostać samemu z myślami. A potem przyjdź, usiądź lub kucnij, żeby mu patrzeć w oczy i zapytaj, czy chciałoby Ci coś powiedzieć. Jeśli nadal nie jest gotowe, powtórz procedurę.
- Dzieci nie chcą mówić, jeśli wiedzą, że po tym, co powiedzą nastąpi kazanie.
- Dzieci nie chcą mówić, jeśli z nich żartujesz i ironizujesz.
- Dzieci nie będą mówić, gdy zbagatelizujesz ich problemy.
- Twoje historie z dzieciństwa, o wpadkach, porażkach, głupich zachowaniach, mogą pomóc otworzyć rozmowę. Dzieci uwielbiają słuchać historii, w których Ty jako dziecko coś narozrabiałeś.
- Umowy z dziećmi i obietnice są niezwykle ważne. Jeśli ich nie przestrzegasz, tracisz zaufanie i to bardzo szybko.
- Jeśli uczysz dziecko uczciwości, nie możesz kłamać - świat dzieci jest bardzo czarno-biały.
- Kiedy rozmawiasz z dzieckiem, musisz być all in - ono musi mieć poczucie, że to, co mówi, jest dla Ciebie ważne, nawet jeśli temat wydaje się być nieważny.
- Dzieci najwięcej mówią przypadkiem, podczas opowieści pozornie nieistotnych, więc uważne słuchanie może odkryć przed Tobą niezwykłe tajemnice.
- Dziecko, które nie ma zaufania do dorosłych, nie będzie im mówić trudnych rzeczy - to jest ostatnia i najważniejsza zasada. Jeśli uważa, że rodzic nie udźwignie lub nie potraktuje poważnie problemu, po prostu o tym nie powie. Uświadomiłam to sobie wyraźnie, gdy moja córka podczas oglądania Harry'ego Pottera powiedziała, że gdyby Harry miał rodziców, to mógłby im powiedzieć o różnych rzeczach, które się dzieją, a tak ciągle musi radzić sobie sam i dlaczego Ron nie powiedział mamie i tacie o horkruksach?!

wtorek, 7 lipca 2020

NIE BÓJ SIĘ BAĆ


Gdy to piszę, mamy epidemię, czy też, jak podaje WHO, pandemię koronawirusa. Wszyscy znaleźliśmy się w sytuacji nowej, nieznanej, bo nawet najstarsi takiej nie przeżyli. O tego typu wydarzeniach czytaliśmy może książki, ale nikt nie przygotował nas na to, jak sytuacja będzie wyglądała w naszej aktualnej rzeczywistości.

A wygląda dość przerażająco, prawda? Liczba chorych rośnie z dnia na dzień, z zagranicy docierają straszne wiadomości dotyczące liczby ofiar, w nagłówkach gazet, portali i w telewizji dominują czerwone paski, wykrzykniki, słowa wirus, epidemia, śmierć odmieniane są przez przypadki. Część ludzi zamknęła się w domu, inni, którzy nie mogą lub nie chcą, próbują żyć z dnia na dzień. Wszystkim nam jednak towarzyszy lęk, niepewność jutra, bezradność i… złość. Tak, ta ostatnia też bardzo wyraźnie przebija się przez paletę emocji, którą obserwujemy w reakcjach społecznych. Złościmy się na tych, którzy wrócili z zagranicy z chorobą, na rząd, na lekarzy, na Chiny, na Włochy, a w mniejszej skali na panią w sklepie, że stoi zbyt blisko lub zbyt daleko, chłopaka, który zakasłał w autobusie, czy matkę z dzieckiem na placu zabaw. Ale złość ta również podszyta jest lękiem o siebie i swoich bliskich.

Bo ta sytuacja uruchamia w nas mechanizm walcz lub uciekaj, dociera do głębi naszych potrzeb, z których podstawowe są przecież potrzeba poczucia bezpieczeństwa i przynależności – a te właśnie dwie nie mogą być realizowane! Straciliśmy grunt pod nogami, nasza codzienna rutyna została nam odebrana, świat wydaje się pełen zagrożeń, a to, co do tej pory stałe, stabilne, jest kruche i chwiejne.

Pierwsze, co robimy w takiej sytuacji, to poszukiwanie winnego. Stąd wysyp teorii rozmaitych: spiskowych, ze to broń biologiczna, którą stworzyły Chiny lub USA, i coś wymknęło się z spod kontroli; albo ekologicznych: to ziemia próbuje nam dać znać, ze ją wykańczamy, broni się w ten sposób przed działalnością człowieka; społecznych – to przeludnienie, za duża migracja, szczepienia itp., aż w końcu indywidualnych: to przez tego jednego gościa, który na bazarze w Wuhan zjadł nietoperza.

Jaka jest prawdziwa przyczyna, być może nigdy się nie dowiemy, a być może jest ich wiele różnych. Niemniej jednak nasza psychika poszukuje odpowiedzi, bo gdy już znajdziemy winnego, może przejść dalej, do szukania sposobów radzenia sobie.

Tych sposobów jest wiele – można unikać, np. informacji o chorobie, kontaktu z innymi, życia w ogólności, pozostając w całkowitej izolacji. Można przeformułować, tłumacząc sobie, jakie będą pozytywne skutki epidemii, np. więcej czasu dla rodziny czy czystsze powietrze, albo można wypierać, wmawiając sobie, że to choroba jak każda i właściwie niczym nie różni się od grypy. Każdy z tych sposobów daje nam inny efekt, ale odpowiada na jedną z naszych ważniejszych potrzeb: potrzebę kontroli.

Kontrola najwyższą formą zaufania

Jedni mają ją w nadmiarze i to oni teraz najbardziej cierpią, inni trochę mniej ją odczuwają, więc funkcjonują odrobinę lepiej, ale wszyscy próbujemy oswoić rzeczywistość poprzez kontrolowanie otaczającego nas świata. Dlatego już w pierwszych dniach z półek zniknął papier toaletowy i mydło, apteki rejestrują gigantyczne obroty, a żele do rąk i maseczki osiągają absurdalne ceny. Tak, nie mamy wpływu na wirusa, więc zajmujemy się tym, na co mamy wpływ: zabezpieczeniem siebie i bliskich.

Czy ma to sens? Z punktu widzenia medycyny, niekoniecznie. Papier toaletowy raczej nas nie chroni przed zarażeniem, a maseczki i żele potrzebne są przede wszystkim tym, którzy są w grupie najwyższego ryzyka. Ale z punktu widzenia emocji to już zupełnie inna bajka. Zakupy, rzeczy mogę kontrolować. Kupienie 10 opakowań papieru daje mi poczucie, że coś zrobiłem, że nie siedzę bezczynnie, nie jestem zupełnie bezradny. No i wspiera producenta papieru, ale to już skutek uboczny.

Podobnie działają na nas konkretne i w pełni uzasadnione czynności, mające na celu obniżenie ryzyka zarażenia: mycie rąk, unikanie skupisk ludzkich, ograniczenie wychodzenia z domu, robienia zakupów, rezygnacja z niezbyt pilnej wizyty u lekarza itp. Wdrażamy je, podejmując codzienne małe decyzje, jak ta, żeby przy jednej wizycie w piekarni kupić więcej chleba, zamiast każdego ranka do niej chodzić, czy żeby katar leczyć w domu, a nie biec z nim do przychodni. Tę potrzebę kontroli niektórzy realizują też poprzez działanie na rzecz innych. Robią zakupy sąsiadom, opiekują się dziećmi znajomych, wpłacają datki na organizacje walczące ze skutkami epidemii.

Niestety jednak, choćbyśmy nie wiem, ile rzeczy kupili, i nie wiem, ilu osobom pomogli, nadal nasze poczucie bezpieczeństwa jest silnie zaburzone, a to prowadzi do kolejnych kroków: kontroli sytuacji poprzez zdobywanie informacji. Ładnie się rymuje, ale nie zawsze ma dobry skutek. Kompulsywne czytanie lub oglądanie wiadomości, przeszukiwanie portali medycznych, czytanie książek na temat epidemii („Dżuma” przeżywa swoją drugą młodość!) – to elementy kontrolowania sytuacji poprzez pogłębianie wiedzy. Jeśli skutkują tylko wdrożeniem zdroworozsądkowych nawyków typu mycie rąk czy niewychodzenie bez potrzeby z domu, to jest dobrze – dane statystyczne, fakty, oficjalne wytyczne – one pomagają nam uporządkować rzeczywistość. Gorzej gdy łykamy wszystkie informacje niczym głodny pelikan śledzia, a w efekcie karmimy głównie swój lęk i wzmacniamy poczucie bezradności. Nasze nadnercza, przysadka mózgowa i wiele innych części układu nerwowego odpowiedzialnych za reakcje stresowe mają wtedy nadprodukcję, a to osłabia nie tylko naszą psychikę, ale też i ciało. Do tego dodajmy jeszcze zalew fake newsów, opinii wszelakich „ekspertów”, którzy są znani z tego, że są znani, oraz dramatycznych historii, które bombardują media społecznościowe i dezorientują nas na każdym kroku. Łykać ten Ibuprom czy nie? Maseczkę nosić wszędzie i zawsze czy tylko gdy jestem chory? Czy w Warszawie naprawdę są już czołgi i kordon sanitarny? (nie, nie ma, uspakajam od razu). Wydaje nam się, że zdobywając informacje, mamy większą kontrolę, ale jest zupełnie odwrotnie – tracimy ją coraz bardziej z każdą kolejną nieprawdziwą lub nadmiernie rozdramatyzowaną wiadomością.

Wakacje od relacji

Poza potrzebą poczucia bezpieczeństwa i związaną z nią potrzebą kontroli mamy jeszcze wielką potrzebę poczucia przynależności. To jest to pragnienie, które sprawia, że chcemy stać się częścią czegoś większego, grupy, społeczeństwa, rodziny. Dziś, gdy zostaliśmy w dużej mierze odseparowani, odcięci od dotychczasowych relacji, ta potrzeba u wielu osób pozostaje niezaspokojona. Młodzi ludzie, korzystający na co dzień z mediów społecznościowych, jakoś sobie z tym radzą, kontynuując swoje znajomości wirtualnie, łącząc się pod hasztagami (np. #zostańwdomu) czy tworząc sieć wsparcia (np. biorąc udział w akcjach pomocowych typu Pomoc dla seniora, zrzutkach itp.). Gorzej z osobami starszymi, które w tym momencie nie tylko zostały odcięte częściowo od rodziny, ale i od swoich codziennych aktywności, takich jak spacer do sklepu czy pogawędka z sąsiadką. Izolacja, lęk i niepewność jutra mogą być tragiczne w skutkach. To dlatego tak dużo się teraz mówi o tym, by wspierać osoby samotne, schorowane i starsze. I to jedna z wielu przyczyn, dla których tak wiele ludzi mimo ostrzeżeń i zaleceń nadal spotyka się w większych grupach. Nasza potrzeba więzi, relacji jest bardzo silna, i jeśli nie mamy jej gdzie realizować, a do tego straciliśmy poczucie kontroli i bezpieczeństwa, czujemy się całkowicie bezradni.

Po drugiej stronie są natomiast te osoby, które przez kwarantannę, nadzór epidemiologiczny czy po prostu z własnej woli są zamknięte z rodziną w domach. Pal licho, jeśli jest to domek, w którym można ukryć się w jednym z wielu pokoi lub wyjść do ogrodu. Gorzej, jeśli kwarantanna dorwie ciebie i twoją czteroosobową rodzinę na 30 metrach kwadratowych. W mediach społecznościowych już roi się od rodziców narzekających na bycie non stop z dziećmi, które z nudów zamieniają mieszkanie w pole walki, proroków przewidujących falę rozwodów lub wręcz odwrotnie, co mi się zdecydowanie bardziej podoba, nagły przyrost naturalny, czy stron i kanałów, na których setki specjalistów radzą, jak przetrwać te dramatyczne dwa tygodnie w domu. Jak widać, i tak źle, i tak niedobrze, choć z mojej psychologicznej perspektywy nasz lęk przed spędzaniem czasu w domu z najbliższymi daje niezbyt dobre świadectwo o kondycji naszych więzi rodzinnych.

Lęk (nie)oswojony

Nasze potrzeby emocjonalne w obliczu epidemii pozostają niezaspokojone i wielu z nas już teraz boryka się z kryzysem emocjonalnym. Nie będę tu dawała złotych rad w stylu: staraj się o tym nie myśleć lub znajdź sobie zajęcie, bo ani ja, ani inni specjaliści, nie wiemy jeszcze, co tak naprawdę w takiej sytuacji robić. Mogę co najwyżej napisać, jakie zasady mogą nam pomóc przetrwać ten emocjonalny rollercoster.
Nie bójmy się bać – lęk jest naturalny i warto to zaakceptować. Pozwólmy sobie na zmartwienia, może nie cały czas, ale też nie próbujmy na siłę być silni. Mamy prawo do słabości.

Dbajmy o relacje z innymi na odległość – dzwońmy do siebie zamiast pisać SMS-y czy mailować, rozmawiajmy w domu o tym, co się dzieje, pamiętajmy o tych, którzy są sami.

Filtrujmy wiadomości – nie bądźmy jak pelikan, wybierajmy tylko wysokiej jakości pożywienie dla naszych umysłów. Zaglądajmy do wiadomości dwa, a nie 12 razy dziennie.

Stwórzmy sobie nową rutynę – codzienne aktywności można zmienić, dostosujmy je do sytuacji, miejmy stałe punkty dnia. Zróbmy w domu to, co do tej pory odkładaliśmy.

Bądźmy wyrozumiali i cierpliwi w stosunku do siebie i innych. Nikt z nas nie wie, jak sobie w tej sytuacji radzić, a to znaczy, że jedziemy wszyscy na tym samym wózku. Nikt jeszcze nie opatentował sposobu na przetrwanie epidemii. Ale pamiętajmy też, że wózek niektórych: lekarzy, ekspedientów w sklepach, ratowników medycznych, farmaceutów jedzie po trochę gorszej drodze, więc starajmy się być życzliwi do tych, którzy dbają o zaspakajanie naszych fizycznych potrzeb.

Wielu zastanawia się, jak świat będzie wyglądał, gdy to wszystko się skończy. Czy nastąpi jakiś przełom? Ludzie zaczną inaczej myśleć? Czy zbiorowa trauma, jaką jest pandemia, zmieni ludzkość i zaczniemy bardziej dbać o otaczający nas świat, a mniej skupiać się na posiadaniu? Niektórzy chcą wierzyć, że tak, że doświadczenie izolacji, lęku o życie, ograniczenie konsumpcji, sprawi, ze od mieć, przejdziemy znowu do być. Inni uważają, ze po epidemii po prostu wrócimy na utarte ścieżki autodestrukcji. Ja plasuję się gdzieś po środku, uważam, że świat się zmieni i nasze myślenie też, ale niestety nie jestem tak optymistyczna, by wierzyć, że będzie to zmiana trwała, bo jak pokazuje to historia, człowiek ma niezwykłą umiejętność przetrwania nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach, a potem równie niezwykłą umiejętność ignorowania wniosków z nich płynących.

Dorota Ciborowska

Pełnowartościowe dzieciństwo

Niewidomych rodziców często traktuje się albo jak bohaterów, albo jak rodziców specjalnej troski. W perspektywie społecznej nie są oni po prostu mamą czy tatą i budzą skrajne reakcje, od podziwu i zachwytu po przerażenie i niechęć.

Media również nie pomagają – pokazują albo rodziny dysfunkcyjne, w których dzieci są zaniedbane lub bardzo obciążone, albo takie, w których rodzicielstwo to niemalże zdobywanie Mount Everestu. Sprawia to, że stereotypy nadal mają się świetnie, niewidomy rodzic niejednokrotnie spotyka się z dziwnymi komentarzami i pytaniami, a dziecko po prostu z litością.
Co ciekawe, uwaga badaczy – pedagogów i psychologów – skupiona jest głównie na niewidomych rodzicach i opracowań na temat odwrotnej relacji jest bardzo niewiele. Niełatwy to temat, bo wymaga zadania trudnych pytań ich dzieciom, a te nie zawsze mają ochotę odpowiadać. Dużą rolę odgrywa strach przed ostracyzmem społecznym – bo jeśli powiem coś negatywnego, wyjdzie na to, że jestem niewdzięczny. Z drugiej strony mówienie tylko pozytywnie nie wydaje się szczere, bo pokażcie mi dziecko, które nie ma żadnych pretensji do rodziców! W efekcie zazwyczaj kończy się na dywagacjach o tym, jak trudno być niewidomymi mamą czy tatą i jak taka rodzina postrzegana jest przez innych, z całkowitym pominięciem perspektywy syna czy córki.
A jednak z rozmów z niepełnosprawnymi wynika, że sami ciekawi są tego, jak ich dzieci odbierają swoją rzeczywistość. Czy bycie przewodnikiem niewidomego ojca to dla syna obciążenie? Czy fakt, że mama nie poczyta córce przed snem lub nie pomoże w odrabianiu lekcji, wpłynął na jej sukcesy szkolne? Czy czuli się inni? Samotni? Pytań może być wiele, ale odpowiedzi brakuje, bo akcent zawsze położony jest na rodzicach i ich wątpliwościach i lękach, natomiast z jakichś powodów pomija się przy tym perspektywę ich latorośli.

Dymu i sensacji nie będzie
Moim założeniem było zdjęcie z niewidomych rodziców filtra, który jednym każe podziwiać ich heroizm, a innym krytykować brak odpowiedzialności i obarczanie dziecka sobą. Zależało mi na tym, by pokazać ich po prostu jako mamę i tatę. Nie chciałam jednak rozmawiać z niewidomymi – bo to już robiono mnóstwo razy. Interesowało mnie, co o tym myślą ich dzieci i czy ich dzieciństwo różniło się jakoś od dzieciństwa ich rówieśników. W efekcie moich poszukiwań dotarłam do kilku osób, mających dwoje niewidomych rodziców, które wyraziły chęć rozmowy ze mną. Zbudowałam artykuł w oparciu o pytania, które im zadałam, ale ze względu na objętość materiału nie zamieszczam tu wszystkich wypowiedzi, a jedynie wybrane. Ponieważ nie każdy chciał w tekście ujawnić swoje imię, często używam określenia „moi rozmówcy”, w którym zawierają się też osoby, które postanowiły pozostać anonimowe – nie przytaczam też ich wypowiedzi, a jedynie ogólne z nich wnioski.
Wspierałam się też odpowiedziami dwóch internautek, roboczo nazwanych tu Kerily i Twenzel, które na portalu reddit.com w zakładce „Ask me anything” („Zapytaj mnie o cokolwiek”) odpowiadały na pytania dotyczące ich życia z niewidomymi rodzicami. Nie sięgałam natomiast do reportaży telewizyjnych czy artykułów prasowych, zakładając, że pokazują one z natury rzeczy zafałszowany obraz sytuacji i nie skupiają się na prawdzie, a jedynie na sensacji. Nie oznacza to oczywiście, że nie poznałam „ciemnej strony mocy” – tak wśród niewidomych, jak i widzących jest wiele patologii, ale nie oszukujmy się – nikt nie patrzy na mnie jako matkę przez pryzmat osławionej niegdyś „mamy Madzi”. Dlaczego więc ja mam patrzeć na moich rozmówców przez pryzmat Tomka, którego historia opowiedziana swego czasu TVP wzbudziła tak wiele emocji?

Zanim przejdziemy do sedna…
Tekst ten dedykuję mojemu najbardziej pełnosprawnemu wśród niepełnosprawnych koledze, który swoją postawą i miłością codziennie uczy swoje dzieci, jak być dobrym rodzicem.
Dziękuję też wszystkim moim rozmówcom za szczere i wyczerpujące odpowiedzi na moje często niełatwe pytania o ich rodziny i dzieciństwo. Wiem, że byłam czasem nawet wścibska, ale dzięki Wam ten tekst jest tak prawdziwy, jak tylko się da.
Na początku trzeba też zaznaczyć, że każdy ma swoją historię. Moi rozmówcy wspominali wielokrotnie, że znają osoby, które odcięły się od swoich niewidzących rodziców, bo ich dzieciństwo było zbyt trudne, czuły się zbyt obciążone. Ale z mojej analizy tego tematu wynika, że są to wyjątki i ich sytuacja nie powinna rzutować na ocenę pozostałych rodzin. Wręcz przeciwnie, pozwolę sobie wyciągnąć wniosek, że w przeważającej liczbie przypadków dzieci rodziców z dysfunkcją wzroku nie mają poczucia, że niepełnosprawność rodziców wpłynęła znacząco na ich życie, a jeśli już to raczej w sposób pozytywny kształtując ich postawy życiowe.

Dzieciństwo z niewidomymi rodzicami
Spokojne. Radosne. Pełne ciepła. Szczęśliwe.
Takie odczucia ma np. Ania, dziś 51-letnia kobieta, której oboje rodzice nie widzieli. Jej wspomnienia związane są głównie z atmosferą w domu, wsparciem emocjonalnym, jakiego doświadczała, ale też z wysoką kulturą i świadomością rodziców, którzy tam, gdzie nie mogli dzieciom pomóc, korzystali z pomocy widzących.
Czy według nich było inne?
– W pewnym sensie pewnie tak – odpowiada na to pytanie 36-letni Marcin. – Choć na szczęście nie odbiegało tak bardzo od dzieciństwa moich rówieśników. Dla mnie było to normalnością. Dzięki temu do dziś mam odmienne podejście do niepełnosprawności, nie traktuję tego jako życiowej tragedii.
– Nie mam takich myśli, że się różniło. Teraz jako dojrzała osoba wiem, że to jest fajnie, jak jest ten kontakt wzrokowy od samego początku, no to tego nie było, no ale był inny kontakt, mama przytuliła… A wzrokowy był chociażby ze starszym rodzeństwem – dodaje Ania. – To [że rodzice nie widzą – przyp. red.] było dla mnie naturalne, nie było tak, że coś się wydarza i jest trauma, tylko pojawiłam się w rodzinie, w której byli fajni ludzie, w której było ciekawie, bo taki był nasz dom – wspomina Ania.
Ogromnym wsparciem byli widzący członkowie rodzin. Tam, gdzie rodzicom brakowało wzroku, wchodziły babcie, ciocie czy pozostałe rodzeństwo. Być może to sprawia, że moi rozmówcy są bardzo rodzinni i związani ze swoimi bliskimi.
– Miałem to szczęście, że spory wkład w moje wychowanie mieli dziadkowie i ciocie, dzięki którym nauczyłem się dość wcześnie czytać i pisać, co znacząco ułatwiało funkcjonowanie (i pomoc rodzicom) – podkreśla Marcin.
Kerily z kolei wspominała babcię, która nie tylko pomagała im w domu, lecz także stała się swego rodzaju strażniczką wspomnień, tworząc albumy ze zdjęciami swoich wnucząt.
Dla Ani pierwszą widzącą opiekunką była jej starsza o 5 lat siostra.
– To była w zasadzie taka moja druga mama. […] Wiem z opowiadań rodziców, że mając 5 lat, z dumą woziła mnie w wózku po osiedlowych chodnikach, wszystkie koleżanki jej zazdrościły… Rodzina była duża, były siostry mojej mamy, więc po śmierci Moniki [siostry – przyp. red.] nie byliśmy pozostawieni sami sobie. Kiedy wymagałam pomocy, był ktoś widzący, kto zawsze kontrolował, rodzice byli świadomi, że są pewne rzeczy, których niewidoma osoba nie jest w stanie skontrolować, np. jak dziecko pisze. Osoby spoza rodziny, jakaś studentka, wolontariusze, typowo do rzeczy lekcyjnych – dodaje.
Moi rozmówcy zgodnie jednak przyznają, że dość szybko stali się samodzielni, szybciej niż pozostali rówieśnicy. Nie było to narzucone przez rodziców, po prostu naturalna kolej rzeczy, że przejmowało się typowo wzrokowe czynności.
– Od prawie samego początku szkoły podstawowej uczęszczałem do niej sam – początkowo (przez pierwsze cztery lata) znajdowała się na osiedlu, blisko domu, później zaś (od piątej klasy) na warszawskiej starówce, czyli ok. 30 min jazdy autobusem. Poruszanie się po mieście czy wyjście gdziekolwiek samemu nie było dla mnie problemem – wspomina Marcin.
– Było mi łatwiej samej dobierać sobie ciuchy, moja mama nie miała pojęcia, co się nosi. Szybko zaczęłam też pomagać jej w wyborze ubrań – sama z siebie, po prostu miałam lepszy gust – śmieje się z kolei Kerily na amerykańskim forum.
56-letnia Elżbieta uważa z kolei, że taka wczesna samodzielność wiele jej dała: – Dzięki temu, że chodziłam i jeździłam z rodzicami po Warszawie w różnych sprawach albo do znajomych, to miałam większą orientację i doświadczenie niż inni rówieśnicy. Byłam z tego bardzo dumna, że wszędzie trafiam, miałam plan miasta i wystarczyło, że pojechałam gdzieś tylko raz i potem bez żadnych problemów trafiałam i nie musiałam nikogo o nic pytać.
Co ciekawe, choć w wielu sytuacjach pomagali rodzicom, to koniec końców często mieli nawet mniej obowiązków niż ich rówieśnicy – co do tego moi rozmówcy są zgodni.
– Koleżanki, które były dla mnie najbliższe, pochodziły z rodzin, w których były wymagania. Moja koleżanka z podstawówki miała więcej obowiązków ode mnie. Mi się czasami wydawało, że ja mam więcej luzu – wspomina Ania.
– Nigdy nie odczułem, żebym musiał. Mogłem. Ale byłem raczej leniwy i niechętnie robiłem to, co mi kazano. Więc w przypadku obowiązków domowych muszę przyznać, że pomocą byłem raczej żadną… Mam nawet wrażenie, że miałem tych obowiązków zdecydowanie mniej. Moim obowiązkiem było odrabianie lekcji czy sprzątanie własnego pokoju.
– Nie wiem, pewnie miałam mniej niż oni (rówieśnicy), bo moja mama nie pracowała zawodowo, więc wszystkim zajmowała się, jak byłyśmy w szkole – zastanawia się Elżbieta. – Mama w domu wszystko robiła sama, czasami przed świętami razem z siostrą froterowałyśmy podłogę po pastowaniu (taki przedświąteczny rytuał), później jak byłyśmy starsze, to przejęłyśmy mycie okien, a jak nastała pralka automatyczna, to wstawiałyśmy pranie. I tyle. A jeszcze jedno, segregowałam ciuchy – kolorami i układałam mamie na kupki, żeby wiedziała co z czym uprać, jeszcze jak była pralka Frania.
Bywa i tak, że rodzice, chcąc wynagrodzić dziecku swoją niepełnosprawność, wręcz zbyt mało od niego wymagają. W wypowiedziach wielu moich rozmówców pojawiał się ten wątek – dziecka, które dostaje zbyt dużo wolności i w efekcie wybiera później złą drogę. Rodzice tak bardzo boją się obciążać dziecko sobą, że nie stawiają żadnych granic, a przecież te są niezbędne w procesie wychowawczym.

Druga strona medalu
Oczywiście, jest i druga strona medalu – te wszystkie drobiazgi i braki tworzące codzienność, ale też silne poczucie odpowiedzialności za niewidomych rodziców. Moi rozmówcy przyznawali, że w pewnych kwestiach czuli większą presję i obciążenie niż ich rówieśnicy. Najczęściej było to związane z pomocą przy czytaniu dokumentów, napisów w filmach czy załatwianiu spraw urzędowych.
– To było wkurzające – nieważne, że coś właśnie robiłam, akurat w tym momencie moja mama musiała mnie zawołać, żebym jej coś przeczytała – narzeka Kerily na forum.
– Jak byłam młodsza, jak byłam nastolatką, to pamiętam, jak mama mówiła: „choć przejrzymy te zioła, jakie one mają terminy ważności”. O matko, mnie to w ogóle nie interesowało, straszne, znowu coś muszę! – wspomina Ania ze śmiechem. – Mamy też większą czujność – trzeba się uczyć, żeby nie obserwować cały czas. Ale człowiek ma to wyuczone. Normalnie, jak dziecko rośnie, to ono wie, że to mama będzie czuwała – w autobusie, na plaży, będzie pilnować. Dziecko niewidomego rodzica będzie mniej beztroskie. A moi rodzice żyli w takich czasach, że nie uczono jeszcze w szkole samodzielności w takim stopniu, jak uczy się tego dzisiaj. Nie uczono niewidomych np. samodzielnego poruszania się.
Dla Marcina większym dyskomfortem była konieczność „pilnowania” rodziców: – Od kiedy pamiętam, byłem dla nich pomocą – wielu spraw nie dało się wówczas załatwić bez wychodzenia z domu, więc podczas każdego wyjścia musiałem uważać nie tylko na siebie, lecz także na rodziców. A podczas wspólnych zakupów musiałem pilnować, by nikt ich nie oszukał. Dla dziecka to była chyba spora odpowiedzialność.
I dodaje: – Teraz, gdy mieszkam ze swoją rodziną – żoną, dziećmi – moja relacja nie odbiega znacząco od relacji moich znajomych. Tak samo co jakiś czas do siebie dzwonimy, tak samo co jakiś czas ich odwiedzam. Jedyna różnica to być może pomoc przy większych zakupach. Ale poza tym, rodzice są też już bardziej samodzielni niż 20–30 lat temu, choćby dzięki technologii, z której korzystają.
Czy wpływa to jednak na dalsze decyzje w życiu? Czy dziecko niewidomych rodziców już zawsze będzie się nimi „opiekowało”? Raczej nie, choć zdarzają się sytuacje, w których poczucie odpowiedzialności za rodzinę wstrzymuje kogoś przed podjęciem trudnej życiowej decyzji. Ania np. zrezygnowała z wyjazdu do Francji na studiach: – Gdyby moi rodzice byli osobami widzącymi, tobym wyjechała. Czułam, że im się to nie podobało, ale nie powiedzieli mi tego. Chociaż nie wiem, ile bym wytrzymała, bo potem wyjechałam do Anglii i po dwóch miesiącach wróciłam – śmieje się. – Nie robiłam też dużych imprez ze względu na rodziców, raczej zapraszałam do siebie osoby, które były mi bliskie. Bo mogłoby być dla mnie krępujące, że rodzice niewidomi, nie wiem, jak oni się będą czuli, że przyszedł ktoś obcy, ja też bym nie wiedziała, jak się zachować.
Zdaniem Marcina jednak nie miało to wpływu: – Nie. Za swoje wybory życiowe odpowiedzialny jestem sam i nie wiążę ich z niepełnosprawnością rodziców.
– Nie. Miałam wychowawczynię, która uważała, że powinnam po podstawówce iść do szkoły zawodowej, by szybko móc pomagać rodzicom. Na szczęście mogłam właśnie dzięki pomocy rodziców skończyć studia i wybrać sobie taki zawód, jaki sama chciałam – podkreśla Elżbieta.
Innym utrudnieniem był brak samochodu i problem z dojazdami na zajęcia, do znajomych czy do szkoły. – Jak już byłam trochę starsza, to już różne koleżanki miały samochód, a my nie. Na przykład z basenu zabierał nas tata koleżanki, czyli też to nie był koniec świata, ale ja myślałam, jakby to było, gdybyśmy mieli jakiś fajny samochód – opowiada Ania, która przyznaje, że bała się czasem wracać sama wieczorem do domu.

Społeczne lustro
Wielu niewidomych rodziców boi się, że ich dzieci zostaną odrzucone przez rówieśników ze względu na ich niepełnosprawność. Jak wiadomo, młodzież bywa okrutna i potrafi sobie nawzajem dokuczać z mniejszych powodów. Moi rozmówcy słyszeli o takich sytuacjach, ale na szczęście ich nie doświadczyli.
– Nigdy nie spotkałem się z rzeczywistymi nieprzyjemnościami – wręcz przeciwnie, raczej odnosiłem wrażenie bycia uprzywilejowanym z tego powodu. Na przykład w szkole zdarzało się, że uczestniczyłem wraz z mamą w zebraniach tylko dla rodziców – rówieśnicy takiej możliwości nie mieli! Jedyną „nieprzyjemnością” było dla mnie tylko czasem spojrzenie (wpatrywanie się) innych dorosłych na rodziców – z takim zaciekawieniem, ale i strachem. Ale na to miałem swoją metodę – robiłem dokładnie to samo w ich stronę. Szybko odwracali wzrok – śmieje się Marcin.
– W okresie dojrzewania był taki czas, że wstydziłam się rodziców, siostry, tego, że nie „przelewało się u nas”, i samej siebie, ale to był taki wiek nieakceptacji wszystkiego – Elżbieta nie najlepiej wspomina okres „burzy i naporu”, nie identyfikuje jednak tych odczuć z niepełnosprawnością rodziców.
Ania miała z kolei wątpliwości, czy mówić koleżankom o swoich rodzicach: – Czasami komuś o tym powiedziałam, a czasami sobie analizowałam, że w sumie nie wiem, jakie są inne rodziny, że to nie jest coś tak szczególnego, żeby o tym mówić. Dla mnie to było takie podwójne: miałam poczucie, że mam superrodziców, ale ciekawiło mnie, co inni o nas myślą, że to jednak nie jest społeczną normą, że większość ludzi widzi.
W takich sytuacjach pomocne było utrzymywanie kontaktów z osobami w podobnej sytuacji. Ania podkreśla, że to bardzo ważne: – Uważam, że naprawdę warto utrzymywać kontakty z innymi rodzinami, w których jest podobna sytuacja. Spotykać się w naturalnych warunkach, na wczasach, na koloniach. Dla mnie to było fajne, że ja zawsze miałam koleżanki, z którymi zresztą kontakt utrzymuję do dzisiaj, które też miały niewidomych rodziców.
Tę opinię wydaje się potwierdzać duży odzew na posty Kerily i Twenzel na forum Reddit – wśród setek pytań o ich codzienność pojawiają się też komentarze innych dzieci niewidomych rodziców, które są ciekawe podobieństw i różnic między ich rodzinami.
Jednym z zabawnych wątków przewijających się w moich rozmowach była kwestia robienia czegoś za plecami rodziców, którzy przecież „nie zobaczą”. Co ciekawe, dzieci nie korzystały z tego jakoś szczególnie. Zdarzały się jakieś podkradane z pudełka ciastka czy pokazany język, książka czytana pod kołdrą – ale które dziecko tego nie robi!, natomiast wszelkie przejawy buntu raczej prowadziły do przekonania, że nawet niewidomy rodzic widzi wszystko!
– Wspominam do dzisiaj, że szłam z moim rodzeństwem i kuzynostwem do kina i powiedziałam, że nie chcę założyć czapki. I na to usłyszałam, że mam założyć czapkę albo nie pójdę. I jak się skończyło? Oni poszli, a ja cały ten film przepłakałam, ale czapki nie założyłam. A przecież mogłam wyjść z domu i zdjąć tę czapkę! – wspomina Ania.
– Kiedy miałam ok. 5 lat, pani doktor przepisała mi jakieś zastrzyki. Po wizycie miałyśmy iść do apteki, ale ja, wiedząc, że jeśli tam pójdziemy, to mnie te zastrzyki nie ominą, wykombinowałam sobie, że zaprowadzę mamę do kiosku Ruchu zamiast do apteki. Weszłyśmy do środka, mama zorientowała się, że to nie apteka, a ja wypaliłam: „Tutaj może sobie mama kupić papierosy!”. Po zastrzyki musiała iść siostra, bo ja odmówiłam współpracy – opowiada Elżbieta.

Zamiast podsumowania
Nie chcę w tym miejscu wyciągać wniosków i formułować ocen. Najlepszym podsumowaniem jest wg mnie odpowiedź moich rozmówców na pytanie, czego nauczyli się od swoich niewidomych rodziców.
Marcin: Dążenia do osiągania celu, niezależnie od przeciwności. […] Podejścia do niepełnosprawnych jak do normalnie funkcjonujących w społeczeństwie osób, bez zbędnego rozczulania się nad ich losem. Większość niewidomych, których poznałem, świetnie daje sobie radę w samodzielnym funkcjonowaniu.
Ania: Tego, że naprawdę ludzie mogą być szczęśliwi bez względu na to, czego w życiu doświadczają, jakie mają życiowe katastrofy.
Elżbieta: Samodzielności i tego, że trzeba być dobrym człowiekiem i pomagać innym.
Kerily: Nie wymyślaj głupich wymówek dla swoich porażek i nie ma takich słów jak „nie da się”. Możesz osiągnąć wszystko, jeśli tylko wystarczająco tego pragniesz.

***
Co radziłbyś niewidomym rodzicom?
Marcin: By wychowali swoje dzieci najlepiej, jak potrafią. Ale też, by pomagali im, jak tylko potrafią, szczególnie w okresie szkolnym. By rozmawiali o swojej niepełnosprawności, nie traktując jej jak coś złego lub powód do wstydu. By wyczulali swoje dzieci na ich spojrzenie na niepełnosprawnych – by pomagali, traktowali na równi z pełnosprawnymi, zamiast obserwować „z ukosa”.
Ania: Mądre wyważenie, żeby w żadną stronę nie przesadzić, ale żeby od tych dzieci wymagać. Wychowywane w duchu, że jest to nasza wspólna sprawa, jakoś musimy sobie z tym radzić, ale żeby w to wciągać rodziny, żeby dziecko nie było zbyt obciążone, w miarę możliwości.
W tych rodzinach też nie powinno być kompleksów. Jest wiele wspaniałych osób z dysfunkcją wzroku i niczego im nie brakuje, żeby się czuli pełnowartościowymi ludźmi.
Elżbieta: Żeby się nie przejmowali tym, bo dzieci dostosowują się do sytuacji, nie robili z nich ofiar.
  
Artykuł został opublikowany w „Pochodni”, numer 1(934), styczeń-luty 2020.

poniedziałek, 6 lipca 2020

Trudno tak, razem być nam ze sobą, bez siebie nie jest lżej…

Zmywarka, e-mail, pralka, telefon komórkowy, poradniki, romantyczne wyjazdy we dwoje dostępne na wyciągnięcie ręki – to wszystko miało nam ułatwić bycie razem, bycie blisko, miało rozwiązać nasze problemy ze wspólnym spędzeniem czasu i konflikty o zmywanie, pranie, sprzątanie. To wszystko miało sprawić, że nasze życie ułoży się jak w bajce, bo przecież w każdej chwili możemy do siebie zadzwonić, napisać, a większość podzielonych po równo obowiązków załatwi za nas coraz to lepszy i tańszy sprzęt agd… Tylko czemu coraz dalej nam do siebie?
Liczba rozwodów wzrasta. Coraz mniej par decyduje się też na ślub. O tym, czemu tak jest, napisano niejedną książkę i niejeden artykuł. Niejeden psycholog, socjolog, analityk poświęcił temu niejedną bezsenną noc. I nadal nic. Według najnowszych statystyk rozwodzi się już co trzecia para w Polsce.
Z badań wynika, między innymi, że nie potrafimy ze sobą rozmawiać, a wiara w romantyczną miłość rodem z komedii romantycznej sprawia, że zapominamy o pracy nad związkiem.
Ale zamiast rozwodzić się nad przyczynami, proponuję kilka tematów do rozważań, razem lub osobno, do spokojnego przemyślenia i wdrożenia w życie, zanim uznamy, że nie po drodze nam do siebie.

Od spotykania do zamieszkania
Wiele osób uważa, że mieszkanie ze sobą przed ślubem stanowi dobry sprawdzian dla związku. Warto się jednak zastanowić wcześniej, czy propozycja „zamieszkajmy razem na próbę” nie oznacza, że chcemy partnera przetestować, jak nie przymierzając nowy telefon. Bo czy naprawdę da się w ten sposób jakoś kogoś sprawdzić? Życie pokazuje, że jednak nie. Na trwałość naszego związku nie wpływa to, czy jesteśmy ze sobą przed ślubem 10 lat czy dwa, czy mieszkamy ze sobą wcześniej czy nie. I tak trzeba się prędzej czy później dotrzeć, a problemów, które mogą się pojawić na różnych etapach życia, nie sposób przewidzieć. Znaczenie ma to, jak podchodzimy do naszej relacji. Czy miłość naprawdę trzeba testować? Na to pytanie odpowiedzcie sobie sami, a ja Wam podpowiem, że największym testem dla miłości jest po prostu bycie razem.
No ale dobrze, postanowiliśmy, że razem mieszkamy. Nawet się zaręczyliśmy, żeby ciocia Jadzia nie marudziła. I pojawia się temat ślubu. Wiele par uważa, że nie jest im to potrzebne. Jeśli oboje nie chcą, ok, sprawa jasna. Gorzej, kiedy ona chce, a on nie. Albo odwrotnie. Zawsze proponuję takim parom odpowiedzenie sobie na proste pytanie: „czemu nie chcę się żenić/wyjść za mąż?

Miłości (nie) wystarczy, że jest
W czasach, w których małżeństwa zawiera się tylko z miłości, a w kinach i telewizji czeka na nas co chwila kolejny romantyczny film z happy endem, ciężko jest przyjąć, że sama miłość nie wystarczy, by stworzyć udany związek. Tych, którzy uważają, że wielkie uczucie jest jednym warunkiem, aby się dogadać, muszę zasmucić: nawet najbardziej kochająca się para może się rozstać, jeśli nie będzie chęci porozumienia i pracy nad sobą. Po namiętnym i pełnym emocji początku przychodzi bowiem szara rzeczywistość i nagle okazuje się, że niepozmywane naczynia stają się przyczyną dwudniowej kłótni. I co wtedy?
Nie ma pary, która się czasem nie kłóci. A jeśli słyszę, że ktoś się nigdy nie kłóci, od razu zastanawiam się, ile tematów tabu ma taka para. Kłótnie same w sobie nie są złe. Pozwalają poruszyć trudne tematy, dać ujście emocjom, oczyszczają atmosferę. A jednak wielu osobom wydaje się, że kłótnia to już dramat, koniec relacji. Nie, kłótnia może być dobra, pod warunkiem, że umiemy się kłócić. Jak to umiemy? - zapytacie. Przecież kłótnie są w emocjach! A jednak. Można nauczyć się tak kłócić, żeby kłótnia stała się czymś konstruktywnym.

Kocha, lubi, szanuje…
Po pierwsze, nawet podczas największej awantury, należy okazywać sobie szacunek. Wyzywanie kogoś, rzucanie w niego przedmiotami, bicie – to przecież oznaka wrogości, niechęci, lekceważenia. Tak samo jak sarkazm i ironia - broń o tyle skuteczna, o ile chcemy zakończyć kłótnię bez osiągnięcia porozumienia. Nawet w największych emocjach warto pilnować języka, bo czasem jedno nieopatrzne zdanie i cały związek staje pod znakiem zapytania.
Jak więc się dogadać? Jeśli temat jest bardzo trudny i wywołuje wiele emocji, warto zrobić przerwę w kłótni. W chwili, gdy do głowy przyjdzie nam, że to wszystko idzie za daleko, warto poprosić o chwilę przerwy. Ale uwaga, nie jest nią wybieganie w złości z domu. Takie wybieganie świadczy raczej o naszym braku szacunku do drugiej osoby. Przecież nie dość, że zostawiamy ją w środku ważnej dyskusji, co samo w sobie jest już lekceważeniem, to jeszcze narażamy ją na stres związany z naszą nieobecnością i niewiedzą o tym, gdzie się znajdujemy. Lepiej jest wyjść do drugiego pokoju, zrobić kilka głębszych wdechów, może nawet wyjrzeć przez okno. Pozwoli nam to ochłonąć i choć odrobinę zdystansować się do sytuacji.
Tutaj warto dodać, że szacunek jest w ogóle jedną z najważniejszych rzeczy w związku. Oczekujemy go od innych, od naszego szefa, przyjaciół, obcych ludzi na ulicy. A w relacji z ukochanym często o nim zapominamy. Bo czy wyśmiewanie partnera/ki przy znajomych albo nieużywanie słów „dziękuję” i „proszę” świadczy o tym, że ją szanujemy? Czy warczycie czasem z irytacją na panią w sklepie tylko dlatego, że macie zły humor? Czy wyzywacie koleżankę w pracy, bo położyła torebkę nie w tym miejscu, w którym byście chcieli?
No właśnie. To dlaczego robimy tak w związku? Będąc razem, mamy czasem wrażenie zacierania się granic. Ktoś jest nam tak bliski, że zapominamy, że ma swoją przestrzeń, swoje przyzwyczajenia i potrzeby. Wydaje nam się, że jeśli nas kocha, to zniesie wszystko, wszystko wybaczy. No bo przecież my byśmy wybaczyli… Tak. Do pierwszego razu.
Szacunek powinien wyrażać się na wiele sposobów, a przede wszystkim w sposobie komunikacji. Często w nerwach zapominamy o tym, że nasze słowa albo zachowanie mogą drugą osobę bardzo zranić. Dlatego właśnie ze względu na szacunek do niej, czasem trzeba się powstrzymać przed powiedzeniem czegoś, wziąć głęboki wdech, przełknąć gorzkie słowa i zastanowić się spokojnie, czy naprawdę chcemy to powiedzieć. Warto też używać zwykłych formułek grzecznościowych. Zupełnie inaczej brzmi, gdy powiemy: „podaj mi proszę płaszcz, kochanie” niż: „może byś mi płaszcz podał?!”
Często zapominamy też w związku o lojalności. Nie raz słyszałam młodą kobietę, wyszydzającą swojego partnera przy jego znajomych. Opowiadanie o przywarach i potknięciach drugiej osoby może być zabawne wtedy, gdy anegdotka nikogo nie ośmiesza, a obie strony godzą się na odsłonięcie szczegółów wspólnego życia. Jeśli jednak omawiamy intymne sprawy bez zgody partnera lub robimy z niego pośmiewisko, okazujemy mu tym samym brak lojalności i szacunku.

Dobry żart jest tynfa wart
Jedną z cech, które wymieniamy, opisując swój ideał partnera, jest poczucie humoru. Okazuje się, że łatwiej nam się żyje z optymistą, nawet tym niepoprawnym, niż ze smutasem. Warto to wziąć pod uwagę, gdy problemy w związku zaczynają nas przerastać. Może musimy się więcej śmiać? Z siebie, z własnych wad, niedociągnięć… Każdy z nas ma jakieś nawyki, które irytują drugą osobę, ale może łatwiej będzie je zmienić, gdy będziemy z nich żartować, niż po raz kolejny na siebie krzyczeć.
Czasem żart bywa też dobrym sposobem na rozładowanie atmosfery w czasie kłótni. Czasem. Bo jeśli negatywne emocje sięgają zenitu, żart może zostać odebrany jako lekceważenie lub bagatelizowanie, a nie próba porozumienia.
Można też ustalić słowo hasło, które oznacza, że sprawy zaszły za daleko i trzeba przerwać dyskusję, dopóki emocje nie opadną.

Bezsenne noce, ciche dni
Jeśli ktoś twierdzi, że sukces tkwi w tym, żeby nie iść spać pokłóconym, to można mu tylko zazdrościć. Albo ma duże szczęście, albo nigdy nie był w stałym związku. Bo czasem po prostu się nie da. Czasem problem jest na tyle poważny, że trzeba się z nim przespać i dopiero rano o nim rozmawiać. Czasem te kilka nocnych godzin, nawet nieprzespanych, pozwoli nabrać dystansu i rano wrócić do rozmowy z bardziej racjonalnym podejściem.
Zupełnie inaczej jest już jednak w przypadku tzw. cichych dni. To metoda z góry skazana na porażkę. Nieodzywanie się przez wiele godzin czy dni do partnera sprawia, że żal się zapieka i coraz bardziej oddalamy się od siebie. Bo przez ten czas naprawdę wiele może się w nas wydarzyć, a i ta druga strona może stracić chęć porozumienia po takiej „karze”.
Tak naprawdę, jest to też forma unikania problemu. Bo gdy już „nagrodzimy” partnera swoim zainteresowaniem, to pewnie nie wrócimy do wcześniejszej rozmowy. A unikanie trudnych tematów prowadzi tylko i wyłącznie do gromadzenia się między nami negatywnej energii, żalów i pretensji, które koniec końców znajdą ujście, jeśli nie w awanturze, to w rosnącej niechęci, oddalaniu się od siebie, a nawet zdradzie. A potem wpozwie czytamy: „wnoszę o rozwód z powodu niezgodności charakterów”. A powinno być: „wnoszę o rozwód z powodu braku rozmowy”.
A co, gdy nie da się rozmawiać?
Z pomocą mogą przyjść inne formy komunikacji: napiszcie do siebie list, maila, wiadomość (tylko nie sms!) Czasem pisanie pomaga nam zmienić stosunek do pewnych spraw. Osoba pisząca nabiera dystansu do swoich słów, bo wyraża je w sposób wymagający namysłu, spokojniejszy, może przeczytać, co napisała i spokojnie to przemyśleć. Osoba czytająca może wrócić do niektórych sformułowań, odnieść się do nich, zweryfikować własną interpretację tego, co przeczytała.
Innym sposobem może być wyjście do restauracji czy kawiarni i tam dokończenie rozmowy. Sytuacja publiczna pomoże okiełznać emocje i bardziej ważyć słowa.
Nie radzę stosować arbitrów, pytać o zdanie koleżanki czy kolegi. Może się to skończyć niechęcią partnera do tej osoby na długi czas, a nawet zaognieniem konfliktu, bo zostanie to odebrane jako zdradzenie waszych intymnych spraw.

Tips and trick
Kochani, jak nie powiecie partnerowi, o co chodzi, to on nie będzie wiedział o co chodzi! Taką to mądrość życiową przekazał mi Internet. I ileż w niej prawdy!!!
Jeśli nie chcesz, żeby Twój ukochany zapominał o ważnych dla Was datach, powiedz mu o tym i stwórzcie wspólny kalendarz, ale umówcie się, że będziesz mu przypominać na tydzień wcześniej. Dzięki temu Ty dostaniesz kwiaty, a on uniknie kolejnego „focha”.
Jeśli uwielbiasz gry komputerowe, a Twoja dziewczyna wścieka się, że nie poświęcasz jej czasu – zaproś ją na miłą randkę i pogadajcie o tym. Może da się ustalić, w jakie dni spędzacie czas razem, a kiedy zajmujecie się swoim hobby? Bo jeśli znowu skończy się awanturą, to żadne z was nie wyjdzie z tej konfrontacji zadowolone. Ona będzie sfrustrowana, a ty i tak nie uzyskasz miłego wieczoru, a tylko ciągłe utyskiwania.
Zmywanie naczyń, pranie, prasowanie – zwykłe codzienne obowiązki służące nam wszystkim, a są jedną z najczęstszych przyczyn kłótni w małżeństwie. Ten problem jednak da się rozwiązać przy odrobinie dobrej woli.
Można na przykład ustalić konkretny zakres obowiązków. Zrobić listę: „Ty robisz to, a ja to”. Ale lista nie może być zrobiona na zasadzie: „ja tego nie lubię, to Ty to będziesz robić”. Jeśli on z pracy wraca o 19.00, a ustalacie, że on gotuje, to obiad będziecie jeść o 22.00. Ani to zdrowe, ani mądre. Lista musi być tak stworzona, żeby nie tylko uwzględniała osobiste preferencje, ale żeby też zawierała realia, w jakich żyjecie.

Zaakceptuj to, na co nie masz wpływu
Bardzo ważnymi elementami związku są akceptacja i wyrozumiałość. Kiedy decydujemy się na życie we dwoje, „bierzemy” tę drugą osobę z dobrodziejstwem inwentarza. Jeśli więc już przed zamieszkaniem razem/ślubem/podjęciem decyzji, są rzeczy, które Was drażnią, warto zastanowić się, jakie wady i zalety ma druga osoba i z którymi możecie żyć, a z którymi nie. Warto też pamiętać, że wybraliśmy tego człowieka ze względu na te dobre cechy i mimo złych, i w tej właśnie kolejności rozważać powyższe. Oczywiście, są chwile, kiedy trudno jest pamiętać o tym, że Wasz ukochany/ukochana jest czułym partnerem, dobrym tatą/mamą, uczciwym człowiekiem. Na ogół myślimy wtedy, co za okropny człowiek, jest beznadziejny pod każdym względem. Dobrze mieć wówczas na podorędziu małą ściągawkę. Usiądźcie kiedyś i spiszcie te rzeczy, które w sobie najbardziej kochacie. Zatrzymajcie taką listę na trudne chwile.
Bądźmy też wyrozumiali dla siebie. Ludzie często mówią po chorobie czy wypadkach: „gdybym wiedziała, że tak będzie, nie przejmowałabym się drobiazgami”. Bądźmy mądrzejsi i przestańmy przejmować się nimi już dziś. Jeśli on wraca zmęczony z pracy, nie zaczynajmy wieczoru od awantury o nieumyte naczynia. Gdy ona wraca załamana po kłótni z szefem, wysłuchajmy spokojnie jej opowieści i dajmy się wygadać – nawet jeśli w głowie mamy już 10 sposobów na rozwiązanie tej sytuacji. Starajmy się, choć w najmniejszym stopniu, przyjąć perspektywę drugiej osoby i czasem po prostu słuchać i być blisko.

Uczciwość, ale nie zawsze
Uczciwość w związku to podstawa. Tylko co tak naprawdę nazywamy uczciwością? Czy uczciwość to tylko nieokłamywanie i wierność? A co z przemilczeniem prawdy? I w drugą stronę, czy uczciwość to bezmyślne wyrzucenie z siebie wszystkich żalów, bez wzięcia pod uwagę uczuć drugiej osoby? W obu przypadkach odpowiedź brzmi „nie!”. Warto być uczciwym, mówić o swoich uczuciach, nie kłamać, nie przemilczać. Ale tak, jak w każdej dziedzinie, najważniejszy jest umiar. Jeśli męczy Was jakiś temat, nie unikajcie go, ale też nie wyrzucajcie z siebie bez zastanowienia potoku słów i oskarżeń. Zastanówcie się, jak przekazać partnerowi to, co czujecie, bez ranienia go. Czasem się nie da, oczywiście, ale bardzo ważna jest forma. Jeśli użyjecie zwrotów: „bo Ty zawsze…”, „bo Ty nigdy…”, nie osiągniecie nic, poza wzbudzeniem poczucia winy i krzywdy. Jeśli natomiast zaczniecie od pozytywów, najpierw powiecie coś ciepłego, dobrego, a potem spokojnie i z szacunkiem wyłożycie, co Wam leży na sercu, macie dużą szanse, że osiągniecie porozumienie. A jeśli już musimy coś skrytykować, mówmy o konkretnej sytuacji, konkretnym zachowaniu. Łatwiej przyjmujemy krytykę, gdy odnosi się ona do danej sprawy, niż wtedy, gdy dotyczy nas jako osoby.
Mówcie o tym, co Was boli. Spokojnie, rzeczowo, bez emocji. Spiszcie sobie to wcześniej na kartce.
Małżeństwa naszych dziadków i rodziców były trwalsze z wielu względów, ale ich istotą była codzienna praca nad związkiem. Cóż bowiem innego mogła zrobić 20-latka, którą wydano za zupełnie obcego człowieka? Musiała go poznać i nauczyć się z nim żyć. I choć popularne kobiece powieści przedstawiają zupełnie inny obraz, wiele z tych małżeństw było dużo szczęśliwszych niż dzisiejsze związki zawierane z tzw. wielkiej miłości.
Bycie razem wymaga codziennego godzenia się z różnicami i konfliktami charakterów. A zmiany, jak ktoś mądrze powiedział, trzeba zacząć od siebie. Bo jeśli będziecie chcieli na siłę zmienić drugą osobę, to może okazać się, że za 20 lat obudzicie się koło kogoś obcego i powiecie z pretensją: „bo Ty to się zmieniłeś po ślubie…”

Ważne drobiazgi
Na co dzień zapominamy o tym, że na początku związku sprawialiśmy sobie często drobne przyjemności. A to on jej kwiatek przyniósł, a to ona mu kupiła jakiś drobiazg; on ją zaprosił do kina, a ona mu upiekła ciasto… Drobiazgi, schematy, nic wielkiego… a jednak mają bardzo duże znaczenie. Bo gdy zapomnimy o tych codziennych małych gestach, staniemy się tylko dwójką ludzi żyjących obok siebie i może się okazać, że z dawnych uczuć nic już nie zostało. Do ognia trzeba dokładać, prawda?
Dorota Ciborowska

Podsumowując:
Rozmawiajcie. Dużo, często. Nie tylko o Was i Waszych uczuciach. Ale też o pracy, znajomych, porównujcie opinie, poglądy, mówcie sobie o problemach, ale też o radościach. Zrobił cos miłego? Powiedz mu, jak Cię to cieszy. Poradziła Ci coś mądrego? Podkreśl to, skorzystaj z okazji, by powiedzieć jej komplement. Ale też kłóćcie się czasem. Nie bójcie się. Tylko kulturalnie, z szacunkiem, z rozsądkiem! Dawajcie sobie drobne dowody uczucia – kwiaty, czekoladki, miły wieczór, buziak na dzień dobry, poranna świeża kawa. Nie zapominajcie, że jesteście parą i starajcie się czasem zachowywać znów, jak wtedy na początku. Odświeżajcie uczucie. Szanujcie siebie i swoją prywatność. Nie kontrolujcie się, nie ośmieszajcie swojego partnera przy znajomych, nie czytajcie po kryjomu prywatnej korespondencji. Mówcie sobie o waszych niepokojach i lękach, nie zatajajcie nawet pozornie nieistotnych rzeczy. Przypadkiem zobaczyłaś jego maila? Powiedz mu o tym, niech wie, że nie grzebiesz mu w poczcie, bo gdy prawda wyjdzie na jaw niechcący, dużo trudniej będzie wytłumaczyć. Bądźcie dla siebie wyrozumiali. Każdy ma zalety i wady, skupmy się więc na tych pierwszych, postarajmy zaakceptować drugie. Jesteśmy różni i dzięki temu możemy konfrontować różne poglądy. Przekujmy te różnice na coś dobrego. Znajdźmy w nich coś, co wzbogaca nasze życie.
Szukajcie wspólnych rozwiązań. Kompromisom mówcie nie. Kompromis wcale nie jest taki dobry, bo niestety w jego wyniku na ogół obie osoby są niezadowolone. Najlepsze rozwiązanie to takie, które przynosi zadowolenie obu stronom.
Dajcie też sobie przestrzeń. Niech każdy ma swój kawałek świata. Zapominanie o własnych granicach, zainteresowaniach, potrzebach, zazwyczaj kończy się rozczarowaniem i frustracją.
I na koniec: po prostu bądźcie ze sobą. Blisko. Ciepło. Serdecznie. Z miłością.
Pochodnia nr 1/2014

Perspektywa widzącego

Człowiek ma naturalną tendencję do dzielenia świata na my – oni. Ten podział może dotyczyć rasy, wyznania, narodowości, czy też… niepełnosprawności. My widzący, oni niewidomi. My niewidomi, oni widzący. To działa w dwie strony i bardzo utrudnia komunikację. Tak jak w innych dziedzinach, tak i w tej to rozróżnienie, ten podział stosują obie strony i obie robią to czasem tak twardo, że zamykają sobie drogę do porozumienia. Dlaczego? Skąd w nas ta chęć do ciągłego podkreślania różnic, a zacierania podobieństw?
Ponieważ mogę pisać tylko z perspektywy osoby widzącej, proszę o wyrozumiałość dla tego tekstu – nie będzie on przecież w pełni obiektywny.

Na pewno rzeczywistość osoby widzącej i tej z dysfunkcją wzroku się różni. Inne zmysły są zaangażowane w odbieranie świata, inne problemy z tego wynikają, inne radości są udziałem osoby z dysfunkcją wzroku. Ale kto miał okazję kiedykolwiek żyć w większej grupie, czy to w akademiku, czy podczas chociażby wakacyjnych wyjazdów, wie, że te różnice dotyczą każdego. Każdy z nas odbiera świat na swój sposób i używa do opisywania go innego języka. A jednak często widzący boją się niewidomych, i odwrotnie.
Kiedy przeciętny przechodzień widzi osobę niewidomą na ulicy, w jego głowie rodzi się dylemat: pomóc czy nie pomóc? A jeśli pomóc, to jak? Ci, którzy już kiedyś pomagali, mogą mieć dobre i złe doświadczenia: niektórzy więc podejdą do tematu spokojnie, bo nigdy nie zostali odrzuceni, ale ci drudzy mogą się niepokoić: a co, jak znowu mi się dostanie, bo źle wezmę za rękę albo coś źle powiem? Zdarzają się przecież sytuacje, i to całkiem często, w których propozycja pomocy zostaje nie tylko odrzucona, ale wręcz ostro skrytykowana. Niemiłe słowa czy agresywne zachowanie pozostawiają po sobie ślad w postaci niechęci do pomagania i postrzegania osób niepełnosprawnych jako roszczeniowych. Czasem nawet nie chodzi o niemiłe zachowanie, tylko o brak miłego! Obcesowa, sucha odpowiedź też może odstraszyć. Oczywiście, zaraz ktoś się oburzy i powie: a dlaczego mam być zawsze przesadnie miły, jak ktoś jest przewrażliwiony, niech nie proponuje pomocy! I może jest w tym odrobina racji, ale przecież nie chodzi tu o upieranie się przy swoim, tylko o wzajemną życzliwość i kulturę osobistą. Jeśli tej nie będzie, nie tylko zostaniemy sami na ulicy czy przystanku, ale też w całym naszym życiu. I dotyczy to każdego, nie tylko niewidomego!

Straszne, bo nieznane
Dużo w widzących jest lęku przed kontaktem z osobą niepełnosprawną. Wynika on w pierwszej kolejności z ogólnego lęku przed niepełnosprawnością: boimy się patrzeć na niepełnosprawność, bo uświadamia nam ona, że nam też się to mogło, czy też (co straszniejsze) może przydarzyć. Boimy się myśli o kruchości naszego życia i jego ulotności. Ale przede wszystkim boimy się własnej niezręczności w kontakcie z innym, w naszym odczuciu pokrzywdzonym przez los, człowiekiem. Wielu z nas nie wie, jak pomagać. Nie uczy się tego przecież w szkołach czy w domu – jeśli nie mamy kontaktu z osobami z dysfunkcją wzroku, nie rozumiemy, czego mogą potrzebować. To, że ktoś „wpycha” niewidomego do autobusu czy ciągnie za rękę podczas przechodzenia przez ulicę, często wynika ze zwykłej niewiedzy, czasem może niedelikatności, ale na ogół stoją też za tym dobre chęci (tak, tak dobrymi chęciami…). Można się oczywiście o to złościć, ale przecież o ile milej będzie powiedzieć: czy mogłaby Pani podać mi ramię i pójść przede mną? Kultura nie kosztuje, a wiele ułatwia obu stronom.
Często też widzący mają obawy przed rozmową z niepełnosprawnymi – a co jeśli powiem coś niewłaściwego? Jest to naprawdę ogromna przeszkoda w komunikacji. Pamiętam, jak pierwszy raz powiedziałam do niewidomego: do zobaczenia! Już w momencie wypowiadania tych słów czułam się okropnie, a potem całą noc wymyślałam sobie od idiotek. No bo powiedzieć do zobaczenia do osoby, która Cię nie widzi? A wystarczyło, że koleżanka powiedziała mi, że się nie obraża o takie sformułowania, bo to dla niej najlepsze życzenie! Te słowa sprawiły, że się ośmieliłam i przestałam się pilnować na każdym kroku.
Ale innym razem spotkałam mężczyznę, który prosił o kontakt do pewnej organizacji. Na propozycję, że podam mu adres strony internetowej, oburzył się i podniesionym głosem powiedział: przecież ja jestem niewidomy, nie mogę korzystać z Internetu! Pomijam oczywistą niesłuszność takiego stwierdzenia, ale taka reakcja może skutecznie odstraszyć drugą osobę (niezależnie od stopnia jej sprawności) od zawierania znajomości, a także wytworzyć błędne przekonanie, że wszyscy niepełnosprawni wzrokowo są tacy.
Najlepszą metodą, i dotyczy to ogólnie komunikacji, nie tylko na linii niepełnosprawny-pełnosprawny, jest mówienie wprost o tym, czego się oczekuje. Boimy się przecież nieznanego, unikamy sytuacji, w których nie wiemy, jak się zachować. Ale jeśli ktoś nam podpowie, poradzi, wprowadzi nas w sytuację – od razu jest inaczej. Jeśli usłyszę, że mam iść pół kroku przed osobą, którą prowadzę, będę się czuła pewniej, niż gdybym niezręcznie kombinowała, jak tu iść, żeby nie ciągnąć kogoś za rękę.

Bo my to mamy gorzej
Czasem przyczyną wzajemnego niezrozumienia między osobą pełno- i niepełnosprawną jest przekonanie, że jedna strona ma gorzej. Lubicie, gdy ktoś Wam ciągle mówi: oj Ty masz kiepsko, ale ja to dopiero mam przechlapane! Odechciewa się rozmawiać, prawda?
Widzący często boją się urazić swojego niewidzącego rozmówcę opowiadaniem o swoich kłopotach, no bo przecież mogą wydać się zbyt błahe osobie, która codziennie zmaga się ze swoim zdrowotnym problemem. Do takiej sytuacji przyczynia się również podejście samych niepełnosprawnych: Ty myślisz, że jest Ci ciężko? A zobacz, jak ciężko jest mi, niewidomemu! A przecież wszyscy chyba wiemy, że różne są sytuacje życiowe. To tak, jakby zacząć dyskutować o tym, która niepełnosprawność jest najgorsza – każda ma swoje minusy, prawda? Ty nie widzisz, ale masz rodzinę, a ja widzę, ale jestem sam jak palec. Czy można to wartościować? Widzący wie, że osobie niepełnosprawnej jest ogólnie trudniej i jeśli opowiada o swoich problemach, to na ogół jego intencją jest tylko podzielenie się tym, co czuje, a nie próba pokazania, że ma większe trudności.
Jeśli zaczniemy się licytować, kto ma gorzej, nie nawiążemy kontaktu z drugą osobą i być może stracimy okazję na fajną znajomość. Czy porównywanie sytuacji do czegoś prowadzi? Nie, tylko do wzajemnej niechęci i rozczarowania: no tak, nie ma sensu gadać, skoro nie ma zrozumienia i empatii.
Jak mówiła Roszpunka w jednej z moich ulubionych disneyowskich animacji: zobaczcie człowieka w człowieku! Czyli po prostu skupmy się na podobieństwach, na byciu razem, na wzajemnej pomocy, a nie na podkreślaniu różnic i wartościowaniu. Bądźmy dla siebie mili, kulturalni. Może wtedy więcej będzie życzliwości na ulicach, w komunikacji miejskiej, w pracy. Łatwiej żyje się, wiedząc, że mogę liczyć na czyjąś pomoc – nie zawsze chodzi o pomoc osobie niepełnosprawnej. My, widzący, też często potrzebujemy wsparcia i przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by tym wspierającym był ktoś z dysfunkcją wzroku. Powiem więcej – ja mam takie świetne wsparcie na co dzień!
Pochodnia nr 2/2014

Prezent na miarę

Wakacje to czas odwiedzin i zaległych wizyt. Korzystamy z dłuższych dni, by nadrobić towarzyskie zaległości i na ogół przywozimy gospodarzom i ich pociechom (a może nawet przede wszystkim im) upominki. Wybór takiego prezentu bywa o tyle problematyczny, że sklepów i produktów w nich mamy co niemiara. Dlatego podpowiadam, co można kupić dziecku z dysfunkcją wzroku w pierwszym lepszym zabawkowym.
Ostrzegam jednak na początku: skupiłam się na rzeczach, które można kupić w zwykłym sklepie, a nie tylko w tym ze sprzętem dla osób niewidomych i słabowidzących. Nie są to więc specjalistyczne zabawki ani pomoce, które mają służyć rehabilitacji wzroku. O takie warto pytać tyflopedagogów, którzy pracują z dzieckiem. Ja myślę o rozrywce i o tym, by dziecko z dysfunkcją wzroku miało to, co jego rówieśnicy.
Kiedy je dobrze znacie i często bywacie w jego domu, na ogół wiecie, czego nie ma, a co ma w nadmiarze. Sytuacja komplikuje się, gdy mały człowiek ma już właściwie wszystko. Jeszcze trudniejsze zadanie ma osoba, która odwiedzanego malucha zna słabo, idzie z pierwszą wizytą lub nie miała nigdy do czynienia z osobami z dysfunkcją wzroku i nie wie, co spośród milionów produktów w dziecięcych sklepach jest przydatne.

Kto pyta, nie błądzi
Dlatego pierwsza moja rada jest prosta: koniec języka za przewodnika – po prostu pytajcie rodziców! Naprawdę, znacznie lepiej jest zapytać o to, co kupić, niż kupić coś kompletnie nieprzydatnego. Rodzice najlepiej znają potrzeby dziecka, a przede wszystkim wiedzą, którymi zabawkami przy swoich wzrokowych ograniczeniach będzie mogło się bawić, a które od razu można oddać do sklepu.
Często, gdy nie wiemy co kupić albo nie mamy czasu, kupujemy słodycze. Przyjęło się w naszej kulturze przywożenie dzieciom lizaków, kinder niespodzianek czy żelków, ale rzadko kiedy obdarowujący pytają rodziców o to, czy mogą dać taką słodycz dziecku. A warto myśleć o tym, że niektóre dzieci nie mogą jeść pewnych produktów, np. ze względu na bardzo częste ostatnio alergie pokarmowe czy po prostu ze względu na poglądy rodziców. To mama i tata powinni podjąć decyzję, czy dać ciasteczko maluchowi, a bardzo często zdarza się, że są pomijani i mały alergik dostaje do rączki coś pysznego, co jest mu natychmiast odbierane. Dla dziecka stres, dla rodziców tym bardziej i jeszcze niezręczna sytuacja towarzyska, bo jeśli zakaz jedzenia słodyczy wynika z poglądów, a nie z choroby, niektórzy się obrażają - no bo chyba raz możecie zrobić wyjątek!
Dlatego proszę uszanujcie prawo rodziców do decydowania o diecie dzieci i pytajcie przed kupieniem im słodyczy. Może odpowiedzą: „słodyczy to Kubuś nie je, ale uwielbia arbuza” i problem z głowy, a dziecko szczęśliwe.

Wszystko, co gra i śpiewa
A teraz do konkretów. Dla dziecka z dysfunkcją wzroku dobre będą tak popularne w dzisiejszych czasach zabawki interaktywne, czyli takie, na których można coś nacisnąć, włączyć – gadające i śpiewające. Warto przy tym zwrócić uwagę, by zabawki te angażowały zmysł dotyku i słuchu, a w znacznie mniejszym stopniu zmysł wzroku. Czyli odpadają wszelkiego rodzaju laptopy, telewizorki, telefony.
Za to gadający po polsku i angielsku piesek czy kotek, który na łapkach, brzuszku i uszach ma wyraźnie wyczuwalne przyciski, na pewno sprawi maluchowi ogromną radość, podobnie jak śpiewający i opowiadający bajki Kubuś Puchatek w żółtym, wyrazistym kolorze czy inne baśniowe stworzonko.
Również klocki będą dobrym i rozwijającym prezentem. Jeśli Lego, to trzeba zwrócić uwagę na to, dla jakiej grupy wiekowej są przeznaczone. Dla młodszych najlepsze będą duże klocki typu Duplo lub drewniane – można z nich zbudować naprawdę fantastyczne wieże i inne budowle! Mniejsze są raczej dla starszych dzieci – zawierają wiele małych elementów i wymagają większej koordynacji i cierpliwości. Świetne są też sortery do klocków: gwiazdki, kółeczka, kwadraciki – rozmaitość form nie tylko zapewni zabawę na wiele godzin, ale też pomoże nauczyć się kształtów i figur geometrycznych.
Domino z wypukłym nadrukiem to kolejny pomysł na mądrą zabawkę, podobnie jak drewniane układanki, których teraz jest ogromny wybór w sklepach (chodzi o drewniane ramki, z wyciętymi otworami, w które należy wpasować elementy o różnych kształtach). Warto tylko zwrócić uwagę, żeby były duże i o wyraźnych kształtach, z dużym, wyraźnym nadrukiem.
Dla słabowidzących maluchów, tych najmłodszych, warto wybrać prezenty w kontrastowych, żywych kolorach oraz zrobione z różnych materiałów. Grzechotki grzechoczące na różne sposoby i robiące dużo hałasu: z piaskiem, kamyczkami, kuleczkami oraz małe tamburyny i marakasy może nie będą ulubionym prezentem rodziców, ale dziecko na pewno się ucieszy z tej rozmaitości dźwięków. Również książeczki i przytulanki pozszywane z materiałów o zróżnicowanych fakturach dostarczą niemowlakowi niesamowitych wrażeń, a jeśli jeszcze po naciśnięciu będą piszczeć – uśmiech na małej buzi gwarantowany.
Wbrew pozorom radość dziecku z dysfunkcją wzroku może sprawić też piłka, pod warunkiem, że w środku będzie miała dzwoneczek.
Sprawa robi się trudniejsza, gdy chcemy kupić książeczkę. Dla dzieci słabowidzących w prawie każdej księgarni można kupić książki drukowane dużą czcionką. Wybór jest dość duży, ale trzeba też pamiętać o kontraście. Literki mogą być duże, ale gdy są czarne, a tło ciemnozielone, ich wielkość nie będzie miała żadnego znaczenia, słabowidzące dziecko i tak ich nie zobaczy.
Gorzej z książeczkami w brajlu – tych jest bardzo niewiele i trudno je dostać. Sytuację ratują audiobooki, które w ostatnich czasach stały się ogromnie popularne i można je dostać w każdym niemal sklepie z płytami, a także w wielu sklepach dziecięcych.
Najmłodszym można natomiast kupić książeczki z dużymi, czarno-białymi rysunkami lub materiałowe, uszyte z różnych materiałów, z piszczałkami czy lektorem, czytającym daną bajkę.

Z serca dane
Jeśli jednak lubicie dawać prezenty wykonane własnoręcznie, to zachęcam do uruchomienia wyobraźni. Można zszyć ze sobą materiały o rozmaitych fakturach, zrobić samemu grzechotkę lub powycinać kształty. Można nagrać również płytę z ulubioną bajką przeczytaną samodzielnie. Pomysły mogą być różne, zawsze jednak warto mieć na uwadze stopień niepełnosprawności wzrokowej dziecka i do tego dopasowywać upominki.
Ciekawe propozycje prezentów ręcznie robionych można znaleźć na stronie www.tyflo.pl.
Kupując, czy własnoręcznie robiąc dziecku prezent, pamiętajmy jednak o ważnej rzeczy – dzieci najbardziej zapamiętują nie te osoby, które kupiły im najlepszy upominek, tylko te, które są w ich życiu i okazują im prawdziwe zainteresowanie.

Pochodnia nr 3/2014